Czarny scenariusz na najbliższe lata

Zwykły wpis

Czarny scenariusz na najbliższe lata

Tekst o charakterze politicial fiction – nigdzie nie jest napisane, którego kraju i czasu dotyczy.

 

Pierwsza kadencja

W ceku uzyskania wyborców władza buduje politykę socjalistyczną – pojawia się dużo datków na dzieci, emerytów i zawodowych roszczeniowców. Wraca socjalizm usług społecznych – wiele usług ma zniżki i dofinansowanie z państwa.

W mediach i prawie wraca kult funkcjonariusza i polityka. Osoby te pokazywane są jako wzorcowe i nietykalne. Nadużycia są tuszowane w mediach. Łamiący paragrafy przeciwnicy są surowo karani. Telewizja jest przepełniona propagandą jak za lat 70-tych.

Z powrotem istnieje bajkowy kult prawa. Wśród znajomych można zauważyć pierwszych więźniów politycznych – osoby zatrzymywane formalnie za paragrafy, a tak naprawdę ze nie-pro-rządową działalność.

Partia kontynuuje służalczość wobec wielkiego zachodniego sojusznika i unii kontynentalnej, wszystko w mediach jest pokazywane jako walka o interes Narodu i sukcesy na arenie międzynarodowej.

W kraju czymś normalnym jest powrót pustynnych tułaczy, wyłudzanie majątków i parady równości.

 

Pod koniec kadencji można zauważyć dalsze efekty – z jednej strony w wyniku polityki socjalistycznej rośnie poparcie dla władzy, z drugiej zaś w kraju są pierwsze strajki i bunty, rośnie też grupa osób bojkotujących wybory.

 

Druga kadencja

Socjalizm zrodził inflację, a ta przez wzrost cen ubiedniła zwykłych biznesmenów i pracowników. Wyraźnie widać uprzywilejowaną grupę socjalistów w społeczeństwie, którzy żyją szczęśliwie. Rośnie grupa biednych ludzi – nie pracują w międzynarodowym biznesie, więc wzrost PKB nic im nie dał, nie należą do uprzywilejowanych roszczeniowców, więc nic nie dostali, nie mają dużego majątku, więc dalej gniotą się w gorszych warunkach, a do tego wszystkiego muszą jeszcze dzierżyć inflację.

Władza masowo przywraca socjalizm usług społecznych. Ludzie biedni zgodnie ze swoim trybem życia rzucają się na socjal, bo „wreszcie coś za darmo”. Zwykli ludzie biednieją, nie mają pieniędzy na prywatną podaż, więc zdesperowani… też idą do państwowych punktów.

Rosną kolejki. Zeszła się cała masa społeczna, więc nie brakuje chamskich zachowań, w tym drobnej przestępczości. W punktach społecznych panuje coraz większy bałagan i podłość. Zaczyna brakować pracowników, bo mało kto chce tak pracować za tak mało warte pieniądze w tak wstrętnych warunkach.

Politycy i funkcjonariusze są już nietykalni, robią w społeczeństwie za święte krowy. Media pokazują o nich propagandowe kłamstwa. Łapówkarstwo, lenistwo, proceduralizm i pospolite chamstwo ich zachowań są całkowicie tuszowane.

Władza wydaje pokazowo coraz dłuższe wyroki tak samo dla kryminalistów jak i osób problematycznych wobec systemu. Wszystko jest pokazywane w wieczornej, medialnej propagandzie. W więzieniach widać już wyraźną grupę osób młodych, inteligentnych i odważnych, którym system zniszczył życie, bo zrobił z nich więźniów politycznych. Kiedyś mogli czytać, rozmawiać i prowadzić działalność – teraz siedzą z menelami, osobami chorymi psychicznie i gangsterami. Więzienia zaczynają być przepełnione.

Społeczeństwo dzieli się na dużą masę „wierzących w system” i grupę bojkotu. Pierwsi pobierają socjal i głosują na partię rządzącą. Drudzy, bezradni, próbują organizować opozycję, ale wszystko upada w chaosie i pod kontrą funkcjonariuszy. Jedyne, co pozostaje, to bojkot systemu.

Od wielkiego sojusznika – jak w latach 90-tych – napływa masa rzekomo lepszych towarów i usług. Jedzenie powoduje tycie i choroby, w pojazdach bojowych występują usterki, a biznes jest pełen oszustw – prym wiodą zagraniczne systemy elektroniczne, które wymijają podatki. Wyraźna grupa ludzi skarży się na „nie do udowodnienia” złe traktowanie i oszustwa ze strony zagranicznych pracodawców. Od tak sojusznik wytyrał nas jak wszystkich swoich poprzedników. Ze źródeł innych niż rządowe można się już powoli dowiadywać o utracie sił w skali światowej przez naszego „wielkiego przyjaciela”. Coraz więcej bogatych krajów wypędza ich wojska i coraz więcej biednych krajów jest w stanie się przed nimi obronić. Nowych misji wojennych już nie ma, a stare są marginalne. Poszczególne rejony na świecie zaczynają się rządzić własnymi prawami.

U starego, wielkiego wroga na wschodzie rozpoczyna się rozpad. Brakuje gotówki, stolica kontynuuje szowinizm i traci wpływy, a rejony zewnętrzne przemieniają się w autonomiczne.

Unia kontynentalna traci na sile. Brakuje pieniędzy i jednolitej władzy, każdy rejon ma wyraźnie odbiegającą kulturę oraz interes. Rozpad już praktycznie trwa, a jego formalna deklaracja to kwestia czasu. Widoczne przyszłe segmenty to półwysep północny, wschód i południe, zachód oraz pojedyncze kraje żyjące wg własnego porządku.

Majątek o trudnym do określenia stanie własności – przez pokolenia tak samo państwowy jak i prywatny pod różnymi właścicielami – idzie w ręce grup pustynnych. Prawnicy i rodziny wyspecjalizowani w łudzeniu cudzej własności przejmują wszystko w legalny sposób. Łapówki i fałszywość dokumentów są nie do udowodnienia. W kraju dochodzi do coraz większej ilości chamskich zachowań ze strony powracającej grupy społecznej tych piaskowych wyzyskiwaczy.

Nikt nie usunął z kraju parad równości. Mają się dobrze. Setki – a czasem i tysiące ludzi z zza granicy – pokazują swoje zboczenia publicznie. Roszczą coraz więcej adopcji i propagandy wśród dzieci. Państwo gwarantuje im solidną ochronę.

Efekty zewnętrzne zaistniałej sytuacji to coraz większe strajki, bunty, bojkot wyborów, przestępczość pospolita, emigracja, narkotyki i depresja.

 

Trzecia kadencja

Rośnie szara strefa – ludzie uczą się, że płacenie podatków nie popłaca. Wpływy do rządu wyraźnie maleją. W kraju odczuwalna jest bieda.

W sektorze państwowym usługi spadły na poziom podłej jakości. Kolejki, chamskie traktowanie i wadliwe produkty to norma. Regularnie dochodzi do afer dt. korupcji i odnoszenia się do klienta. Wszystko jest wyciszane w państwowych mediach.

Rośnie ilość wpadek z politykami i funkcjonariuszami. Media kłamią. Wzrasta grupa społeczna, która ma ciężej, bo nie akceptuje władzy – płacą więcej podatków i nie otrzymują datków.

Więzienia są przepełnione, wróciła na ulice dresiarska patologia, młodzi ludzie mają zepsute życiorysy, wielu z nich deklaruje przestępczy tryb życia. Społeczeństwo coraz bardziej przypomina to wenezuelskie.

W strefie pracy dla zachodniego sojusznika jest coraz więcej oszustw i wyzysku. Wielki Kraj jak najbardziej korzysta na biedzie społecznej i nieudolnym rządzie.

W państwie powróciła duża grupa pustynnych tułaczy. Na każdym kroku roszczą majątków i gnębią lokalnych ludzi. Polityka pokrzywdzonych niewiniątek ma się w najlepsze.

Kraj jest przepełniony strajkami, lokalne zadymy są czymś normalnym, wojsko i policja wstępnie strzela, wszystko jest tuszowane w mediach.

 

Po 3 kadencji

W polityce pojawia się charyzmatyczna postać. Powoli dochodzi do władzy, usuwa socjal i zwiększa państwową dyscyplinę. Kraj staje się autorytarny i szykuje do nadchodzącej wojny. Kraj przypomina amerykańską biedę lat 30-tych albo Brytanię lat 80-tych. Grupa ludzi z problemami jest ogromna. Przestępczość, uliczne zamieszki i pacyfikacje są normą.

 

MJM

Patologia państwowej poczty

Zwykły wpis

Wspomnienia po 1,5 roku pracy. W tekście nigdzie nie jest napomniane, którego kraju i przedsiębiorstwa dokładnie dotyczy.

 Technicznie

Pracownicy w tym zakładzie pracy to ludzie z poprzedniej epoki. Zatrudniani w latach 90-tych albo wcześniej, wszyscy mają po kilka osób z rodziny w zakładzie i kilkunastu znajomych. Jak ktoś nie miał, to go zgnoili dawno temu, nikt mu nie pomógł i sam się zwolnił.

Co piąta osoba ma problem z pracą i przeszkadza innym. Gość nie umie ani posortować listów  ani ich roznieść. Codziennie pomagają mu 2 osoby na Sali i 1 w rejonie. Pieniądze się marnują, a cena jest potem 2 razy wyższa jak u prywatnego doręczyciela. Goście są nie do zwolnienia bo mają za plecami babcie i ciocie na stanowiskach.

Przeciętny listonosz to grubas po 40-tce albo podstarzała pyskata baba, robią tam od zawsze i nigdy do niczego się nie nadawali. Wysiedzieli swoje, znajomi załatwili, teraz mają rejony i zarobki. Dzień w dzień kłamią i donoszą, szczególnie na młodych, którzy mogli by  podebrać rejon. Na zwykłym rejonie człowiek zarobi może 2000 Jednostek Pieniężnych (JP), na rentalno-emerytalnym z napiwkami 4000 JP. Rejony są rozdzielane wg. nepotyzmu kierownictwa. Plotkarstwo na wszystkie tematy jest czymś normalnym.

Dział administracji nadaje się do szpitala, przeciętna waga u kobiety to 90kg. Kierowniczki są całodobowo wściekłe i złośliwe, a nadwaga, rozwód i menopauza to norma, do tego większość ma sprawy (w tym wyroki) za mobbing. Na sortowni zarabia się najniższą krajową i poprawia po niedorozwojach.

Najgorszy okres to zima, wtedy pracy jest 2-4 razy więcej, nie ma ludzi do pomocy, a koledzy kierownictwa dostają urlopy i przyzwolenia na L4 w najgorszych momentach. Od odwalania roboty są młodzi, którzy jak się zwolnią, to przecież przyjdą następni. Terminowość na poziomie od 3 dni do 3 tygodni to norma.

Agencja to speluna poniżej kiosku. Jakaś głupawa kobieta dorabia na poczcie i ma z tego mniej jakby prowadziła bar dla żuli. Jak zrobi błąd to spędzi kilka lat na sprawie prokuratorskiej, a kary finansowe zaniżą jej zarobki do poziomu złomiarza. Procedur i wyjątków jest tyle co przesyłek, awantury o wydzielanie i odmawianie listów to norma.

Urząd to placówka dla przegrańców. Przeciętna pani waży 100kg. Zarobki typu najniższa krajowa. Bałagan i liczenie ręczne to norma – epoka papieru pisanego. Każda pracownica ma na sumieniu niedorozwój społeczny i wieloletnie problemy z adoptowaniem się do jakiegokolwiek zawodu. Na Sali zawsze jest kolejka pełna starych, wściekłych i nierozumnych ludzi.

W telewizji regularnie kłamią o reformach, których albo nie ma albo są nic nie warte – konkurencji brak, więc wszystko rozchodzi się po krewnych i znajomych. Ceny wiecznie idą w górę, a jakość spada.

Wspomnienia

Byliśmy grupą ludzi w wieku 20-60. Pracowaliśmy w prywatnej spółce doręczycielskiej w działach paczek, listów i maszyn. Firma się rozwijała. Pewnego dnia zmieniła się władza, a prezes stracił kolegów i wygodne przetargi. Trzeba było znaleźć inną placówkę. W CV mieliśmy prace pocztowe, a na rynku brakowało ofert, tak też więc większość z nas była zmuszona przejść do sektora państwowego.

W wakacje wszystko zaczęło się wzorowo, jak w elementarzu dla młodego totalitarysty. Zostałem przyjęty do placówki w rejonach osiedlowo-przemysłowych. Przeszkolenie trwało kilka dni, było w tym oglądanie filmów i roznoszenie poczty. Dostałem przydział na starym osiedlu gdzie w większości mieszkali młodzi ludzie. Pracę wykonywałem rzeczywiście w 8h. Po tygodniu dołożono mi dodatkowy rejon, praca schodziła już 10-12h. Podobno ktoś ze starszych powiedział, że to jego, „ale p(…)i nie będzie tego robił”.

Z placówki w centrum uciekło dwóch znajomych. Pracowali po 12h dziennie i mieli regularne wyzwiska za niewyrobienie normy. Poczty dostawali jak na 3 dni pracy i chodzili głównie po firmach w centrum. Placówka była przepełniona dziadami nauczonymi pracy po 8h dziennie z rejonami pełnymi emerytur. Nasi listonosze, którzy w prywatnym mobbingu wytrzymali lata, w terrorze państwówki nie wytrzymali nawet miesiąca.

W drugi miesiąc z mojej placówki uciekł znajomy. Historia jak wyżej – narzucanie pracy, niewyrabialne rejony, roznoszenie ulotek i listów za 1800 JP, pracy na pewno więcej jak 12h dziennie. Miał żonę i dzieci, nie mógł sobie pozwolić na takie warunki. Mnie przeniesiono na odległe osiedle. Rejon samochodowy, a ja bez auta, więc przychodziłem wcześnie i kończyłem późno. Pracy na 12-13h dziennie, zarobki ok 2100 JP/mc. Byłem od latu przyzwyczajony do wyzysku, więc nie pyskowałem, zawsze jest to jakaś praca i przetrwanie. Osiedle było biedne, nie brakowało meneli, pyskatej młodzieży i emerytowanych prostytutek. W zimie doszło mnóstwo pracy, przedsiębiorstwo wzięło wszystkie przetargi – nawet te nieopłacalne. Poczty nie roznosiłem w 2-3 dni, tylko w tydzień albo dłużej. Co ciekawe, w raportach codziennie kłamią, że wszyscy listonosze zaliczają całe rejony.

Na wiosnę złożono mi propozycję nie do odrzucenia, tj. rejonu z napiwkami za to, że kupię samochód. Nie miałem wyjścia, zgodziłem się.

Dostałem zrzut bloków od starych listonoszy wg. tego co komu nie pasowało. Pracy było ewidentnie na 2 osoby. Robiłem po 13-14h dziennie. Zarobki 4000 JP/mc. Rejon dzieliłem na 4-5 dni. Stare bloki, nowe bloki,  kawałek wsi i stare bloki. Mnóstwo awanturniczych ludzi – meneli, emerytów, walniętych matek – codziennie po kilkanaście pyskówek. Jak za poprzedniej epoki, listonosz ma być rano i codziennie.

Z pracy zwolnili się kolejni koledzy z różnych placówek. Wszyscy byli zmuszani do pracy po 12-14h po rejonach z zarobkami typu 1800 JP.

Po miesiącu oddałem najdalsze bloki. Wyszły z tego fochy kierownictwa, ale się zgodzili. Z rejonu obok zwolnił się listonosz. Od lat sobie radził, ale mu wiecznie narzucali pomoc na innych rejonach. Młody, żona i dzieci – nie mógł sobie pozwolić na męczarnie po 12h. Zatrudnili jakiegoś młodego matoła, który nawet nie wiedział, że ma plecy u babci i cioci. Zaczął wiecznie opóźniać rejon i mylić skrzynki. Trzeba było regularnie tracić czas na robienie jego rejonu.

Pewnego dnia miałem telefon. Podobno nie doręczyłem poczty i kazali się wrócić. Na mieszkanie na pewno pukałem. Ludzie z sektora państwowego urządzili awanturę i prawie mnie pobili. Jeden bez problemu wszedł do zakładu Poczty i tam też urządził awanturę. Po miesiącu przyznali, że było to z winy dziadka, emerytowanego funkcjonariusza, który nie otwiera drzwi, a potem kłamie na listonosza.

Jesienią zaczął się nawał poczty. Przedsiębiorstwo osiągnęło 120% dawnej normy ilości przesyłek przy równoległym niedoborze listonoszy. Codziennie wysyłano mnie na obce rejony. Był to moment, kiedy trzeba było się zwolnić. Auto samo się nie spłaci, więc zostałem i to był błąd. Zacząłem regularnie wspierać się kawą, Energy drinkami i suplementami aptecznymi.

W zimie wszyscy starzy listonosze chodzili na urlopy i L4 jak chcieli. Sprawę dogadywali z kierowniczką za zamkniętymi drzwiami. Siostrzeniec szefowej brał L4 co drugi tydzień. Chodził do pracy tylko jak były emerytury. Codziennie były na niego skargi o  braki awiz i zaginione przesyłki. Zawodowy piłkarz, nie będzie sobie pracą psuł kariery, a ciocia już dbała o  ochronę jego stanowiska.

Na salę dano nam osobę do pomocy. Był to cofnięty w rozwoju koleś z sortowni. 20 lat pracy z babcią i ciocią za plecami. Jak coś robił, to przeszkadzał. Codziennie miał pomoc. Trzeba było jeszcze słuchać jego żale.

W styczniu pojechałem na zakładowy kulig. Była to orgia tłustych kierowniczek i podstarzałych listonoszy w wieku 40-60. Wrzaski piski i jęki 3D jak w najgorszych horrorach. Noc spędziłem ukrywając się w piwnicy pod stołem, nad ranem wyszedłem w góry. Najbardziej straszna noc w całym moim życiu.

W marcu było ze mną źle. Z nosa powoli ciekła krew, w oku też miałem krew, spałem po 4h, byłem wiecznie rozdrażniony, miałem zawroty głowy i gorączkę. Szefowa od kilku miesięcy przeżywała kolejny rozwód i mściła się na otoczeniu. Pewnego dnia dowiedziałem się, że nie mam już rejonu. Wyrzucono mnie na stałe na zapuszczony rejon firmowo-robotniczy. 2 dobrych listonoszy po 12h dziennie musiałoby chodzić miesiąc, żeby to odkopać. Zarobki może 1800 JP/mc. Wysłałem wymówienie, pozałatwiałem L4, zamknąłem kredyt samochodowy i więcej już do tej pracy nie przyszedłem. Powrót do normy zajął mi 3 tygodnie na odpoczynku i środkach uspokajających. Napisanie skargi skutkowało listem zwykłym z urzędu, gdzie udowodniono, że w zakładzie jest wszystko w porządku, a moja „skarga była bezzasadna”.

Drogi czytelniku dla własnego zdrowia zastanów się dobrze zanim wpadniesz na pomysł pracowania dla państwowego zakładu pracy.

MJM

Prawo jazdy 2017

Zwykły wpis

Autor w obecnym roku postanowił zdać na prawo jazdy kategorii B. System egzaminacyjny jest nowy i dalece odbiega od naszych przyzwyczajeń. Artykuł stara się szczegółowo ująć temat i jest przeznaczony dla osób planujących zdawanie.

W pierwszej kolejności powinniśmy wybrać szkołę jazdy. Najlepiej, żeby była polecana przez znajomych kierowców, wysoko notowana w Internecie i o cenie nieco wyższej niż inne. Teorię przejdziemy w niej gładko, na praktyce miły i spokojny instruktor krok po kroku nas wszystkiego nauczy – tak samo podstaw jeżdżenia, jak i wszystkich manewrów od rond po parkowanie. Suma kosztów nie powinna przekroczyć 2000zł (1).

Jeżeli wybierzemy tańszą szkołę, to tak naprawdę tracimy na kosztach – kiepscy instruktorzy nauczą nas złych nawyków, kilkukrotnie będziemy podchodzić i całkiem możliwe, że zaczniemy wszystko od zera w lepszej szkole. Autorowi znany jest przykład dziewczyny, która na taki błąd wydała ok. 4500zł (2).

Egzamin teoretyczny jest ciężki i należy się do niego przygotować w specyficzny sposób. Pytań jest ok. 2000, a czas odpowiedzi to 20 lub 45s. Przeciętny człowiek – amator lub osoba ze starym prawo jazdy – trafi 25-75% punktów i obleje. Aby zdać, należy znaleźć w Internecie bazę pytań i krok po kroku je przerabiać – dokładnie analizując błędy i uczyć odpowiedzi na pamięć. W przypadku autora wybrano prawo jazdy 360. Pierwszą zaletą obecnych pytań są tzw. pytania podstawowe – ok. 80% całości – które dotyczą binarnych sytuacji na drodze i osoba, która ma z nimi problem, rzeczywiście nie zasługuje na prawo jazdy. Drugim plusem są pytania podchwytliwe, które dotyczą sytuacji nietypowych i również jak najbardziej przydadzą się nam na drodze. Klasyczny przykład to sytuacja ze znakiem stop i zielonym światłem – czy musimy się obowiązkowo zatrzymać (3)?

Dużym problemem są pytania szczegółowe i oblewające. Istnieją ewidentnie po to, aby człowiek kuł na pamięć jak za pruskich czasów i płacił na rząd za poprawki. Pytania szczegółowe wymagają odtwarzania z pamięci często kuriozalnych i niepotrzebnych informacji, np.:

– Jaka jest minimalna głębokość bieżnika (4)?

– Ile maksymalnie mg alkoholu może być w decymetrze sześciennym wydychanego powietrza (5)?

Pytania oblewające są tak zadane, aby namieszać człowiekowi w głowie i zwiększyć prawdopodobieństwo oblania:

– W obszarze zabudowanym można jechać z prędkością:

  1. a) 70 km/h
  2. b) 60 km/h od 5:00 do 23:00
  3. c) 30 km/h. (6)

– Znak zakazu wjazdu z liczbą 3,5t – czy może wjechać pojazd ważący równo 3,5 tony? (7)

Jeżeli spędziłeś dni i noce na betonowaniu pytań, to zdasz i czeka cię część najgorsza, czyli praktyka. Egzamin kosztuje 140zł. Dostaniesz termin, gdzie w kolejce stresujesz się przynajmniej godzinę. Zauważysz wyraźną grupę osób młodych, które podchodzą już któryś raz z rzędu. Większość egzaminatorów to osoby neutralne-spokojne, jednak wyraźna grupa to sort złośliwych rodzinnie, skorumpowanych odpadków z sektora państwowego – służb, uczelni etc. – i oni zrobią wszystko, żebyś nie zdał.

Jazda nie polega na sprawdzeniu, czy jeździsz poprawnie, tylko czepianiu się o każde odstępstwo od wzorca i wypisywaniu za to negatywnego punktu. Oblejesz nawet nie dlatego, że popełniłeś błąd, tylko nie spodobałeś się egzaminatorowi. W trakcie jazdy trzeba uważać na każdy szczegół. Osoby młode mają nie więcej jak 25% szans na zdanie, osoby dorosłe ok. 50%.

 

Powodzenia na egzaminie.

  1. Szkoła jazdy 1450zł, badania lekarskie 200zł, zdjęcie 35zł, internetowy kurs teorii 32zł, podejście do teorii 30zł, podejście do praktyki 140zł, odbiór prawa jazdy 100,50zł.
  2. 2. Pierwsza szkoła z poprawkami ok 2500zł, druga szkoła i podejścia ok 2000zł.
  3. Nie musimy.
  4. 1,6 mm
  5. 0,1 mg
  6. Można jechać nie szybciej jak 50 km/h od 5:00 do 23:00 i 60 km/h od 23:00 do 5:00, więc jedyna prawidłowa odpowiedź to 30 km/h.
  7. Tak.

Chłopcy robią biznes

Zwykły wpis

W tekście nigdzie nie jest wspomniane jakiego kraju, firmy i przetargu dokładnie on dotyczy.

Firma rozpoczęła działalność kilka lat temu. Szef, z pochodzenia wieśniak, zaczynał od prac dorywczych na mieście, takich jak chociażby ulotki. Z czasem założył firmę, aby później przemianować ją na pocztową i by po czasie odebrać dużą część listów od spółki państwowej. Firma stanowiła poważną konkurencję dla głównego operatora.
W firmie dobrze się wiodło. Praca trwała 6-7 godzin dziennie, zarobki były w rejonie 3000, a prezesura zachowywała wzorowo. Wszystko się zmieniło, gdy do władzy doszła pewna skorumpowana partia. Oficjalnie promowała wolną gospodarkę, a tak naprawdę rozdzielała narodowy majątek kolegom premiera. Szef miał jednego w rządzie i w bardzo uproszczonym przetargu wygrał poważną, państwową ofertę. Wtedy wszystko się zaczęło.
Firma była całkowicie nieprzygotowana. Ludzi potrzeba było 3 razy więcej – zamiast 40 120 a przyjęto… 2 dodatkowych. Listy rządowe przychodziły i leżały. Ludzie tracili terminy. Pracownicy byli przyjmowani na bieżąco. Zaczęliśmy pracować po 12 godzin. Wypłaty spadły o 25%. Dużo czasu marnowało się na kolejki i błędy systemu. Coraz to kolejne osoby zaczęły odchodzić – a przesyłki leżały dalej.
W firmie w miarę stabilnie zrobiło się na wiosnę. Pracowników było już trochę więcej. Prezesurze i kierownikom odwaliło. Niegdyś kochany pan Prezes już tylko chodził, wrzeszczał, wciskał przesyłki i wymuszał nadgodziny. Starzy pracownicy i kierownicy wydzielili sobie wygodne rejony i darli mordę na pomocników – takowi zarabiali znacznie gorzej i szybko odchodzili. Firma straciła na terminowości i co za tym poszło kilka ważnych przetargów.
Na niedobory kadrowe firma zareagowała zatrudniając młodych. Były to osoby nastawione na lekką pracę i łatwy zarobek. Czymś normalnym były skargi o wrzucanie listów do jednej skrzynki czy brak awiza. Ludzie tracili dokumenty i przegrywali ważne sprawy rządowe, a skargi nic nie dawały i młodzi dalej pracowali. Część skarg rozwiązywano w sądach i też niczego to nie zmieniło.
Jesienią niedobory kadrowe i nadmiar pracy doprowadził do epickich spóźnień – w rejonach nieobstawionych ludzie znowu czekali na przesyłki po 2-3 tygodnie.
Wiosną drugiego roku niedobór ludzi połączył się z sezonem chorobowym i przez 2 miesiące trwały wielkie opóźnienia. Przez okres 2 tygodni do pracy przychodziła może ¼ stanu. Prezes chodził, wrzeszczał, wciskał na siłę przesyłki i niektórzy ludzie pracowali po 14h dziennie – koniec końców żeby zaliczyć awanturę i kiepską wypłatę. W kilku rejonach ludzie otrzymywali przesyłki po ponad miesiącu. Prezes dołączył do programu socjalnego i ściągnął pracowników problematycznych. Były to osoby potrzebującej stałej koordynacji psychologa i nie nadawały się do pracy, a już tym bardziej przy przesyłkach rządowych. K. zaczynała dzień od histerii do wszystkich, że ma najgorszy rejon. Średnio zmieniała go co tydzień. Awanturowała się tak samo z prezesurą jak i z kierownikiem działu. Na nasze szczęście wyleciała po 3 miesiącach. D. był synem milicjanta, nie zmieniał ubrań, nie mył się, śmierdział, nic nie rozumiał i zaczepiał ludzi. W rejon brał może 25% normy i połowę zwracał. Regularnie były na niego skargi. Po 6 miesiącach zaczął molestować sekretarkę w kancelarii. Oficjalnie wyleciał za niewyrobione normy. G. miał na sumieniu symulowaną próbę samobójczą – miał już papiery na problemy psychologiczne, a dzięki próbie dostał rentę i stałego lekarza. Mieszkał na utrzymaniu matki. Pracował dla dorobku na gry i ciuchy. W pracy wysiedział kilka dni. Poleciał za psucie procedur – m.in. źle uzupełniane państwowe dokumenty. Zatrudniono też menela, który poleciał za oddawanie kału w nowoczesnym bloku. Takie i gorsze osoby odpowiadały za poważne przesyłki.
W wakacje odeszły kolejne osoby, znowu były niedobory kadrowe i znowu pracowało się po 12 godzin – dodatkowo w ciężkie, lipcowe upały. Jesienią pan Prezes dostał wreszcie wyrok za całokształt nadużyć i się uspokoił. Właściciele firmy zaś przydławili się wielkimi pieniędzmi z przetargu i byli pewni kolejnej wygranej. Nie zadbano o właściwą strategię – za mało innych przetargów, za niskie ceny i za drogie utrzymanie kadr. Nagle okazało się, że do władzy wróciła normalna partia i przetargu drugi raz na pewno już nie będzie.
W firmie zaczęto powoli zwalniać ludzi. Do utraty przetargu na wiosnę zniknęło ok. 75% pracowników. Prezesura cały czas siała propagandę, że firma się rozwija i nie będzie zwolnień. Wiosną okazało się, że brakuje pieniędzy – spadły wypłaty, a nam poszerzono rejony. Wg planu firma miała się do wakacji przezbroić i przygotować na nowe przetargi. Prezesura zrobiła się bardzo miła, pierwszy raz pracowało się naprawdę cudownie. Wypłaty zaczęły przychodzić całkiem normalne. W lipcu dostaliśmy wymówienia grupowe. W sierpniu, po ostatnim dniu pracy, wypłaty nie przyszły. Obecnie jesteśmy na drodze sądowej roszczeń wobec firmy. Szef celowo nie zapłacił nam za pracę – oszczędności były ważniejsze.

2015.05.17 Kraków

Zwykły wpis

2015.05.17 Kraków

17 maja jak co roku pedały zrobiły swój spęd i spotkały się z kontrą. Przygotowania trwały kilkanaście dni – było to zbieranie osób, malowanie transparentów i propaganda. W sobotę o godzinie 12:00 pod pomnikiem Mickiewicza zebrało się ok. 100 młodych osób. Z pochodzenia byli to kibice i środowiska patriotyczne – Małopolscy Patrioci, III Droga, MW oraz ONR. Bez upierdliwości ze strony funkcjonariuszy kontra ruszyła przez ul. Sienną ku plantom. Na przedzie niesiono wielki baner „STOP HOMOPROPAGANDZIE”. Był też transparent papieski, dużo tabliczek „zakaz pedałowania” oraz mniejsze transparenty organizacyjne. Z uwagi na krakowską kulturę barwy kibicowskie były jak zawsze pominięte. Pod kordonem milicji marsz przeszedł plantami i został zatrzymany przez funkcjonariuszy pod Wawelem – tamtędy miała przejść parada pedałów. Po kilkunastu minutach różnorodnych przyśpiewek – w tym prowokacyjnych wobec milicji – zawrócono na rynek. W tym momencie dało się już zauważyć tzw. tajniaków – panowie wyraźnie odstający od naszej młodocianej grupy – wiek 28-35, wyłysieli, średnio-umięśnieni i w ubraniach pozycjonowanych pod ulicę i patriotyzm. Marsz przeszedł przez planty, zakręcił pod rynek i został zatrzymany przy Kościele Mariackim. Znowu dużo przyśpiewek – funkcjonariusze już wyraźnie podenerwowani. Można było już zauważyć, iż postawieni funkcjonariusze to w większości osoby młode, ze wsi, wyrośnięte i w średnio-ciężkim sprzęcie. Marsz pedałów grzecznie przeszedł drugą stroną rynku i nie doszło do kontaktu. Narodowcy zawrócili i znów pod kontrolą milicji poszli pod Barbakan. Na ulicy Floriańskiej można było zobaczyć, iż jest nas pod 200 osób. Przeszliśmy pod Barbakan – tam dewianci mieli zakończyć swój marsz. Funkcjonariuszy było już znacznie więcej i coraz bardziej podenerwowani przyśpiewkami – do tego część miała stare hełmy ZOMO. W tyle akcji jakiś cywilny-kryminalny podpuszczał do rozpoczęcia zadymy – byłoby to na rękę służbom, gdyż mogliby użyć siły. Pedały w małej liczbie – pod 100 osób – zaczęły kończyć swój spend na placu Mariackim. Marsz Narodowy został rozwiązany i spiker jak co roku zaznaczył, że teraz każdy robi co chce, byle tylko nikt nie przesadził i „nie rozsmarowywał za 8 godzin palcem dżemu na suchym chlebie”.

Pedały dość szybko pochowały barwy i po kryjomu rozeszły się po mieście ku swoim norom na Kazimierzu. Po drodze było bardzo dużo milicji – tak samo radiowozów, jak i poukrywanych cywilnych. Podbieranie barw było niemożliwe. Starsi funkcjonariusze próbowali usilnie wciskać młodym patriotom mandaty za przeklinanie.

W obecnym roku nie doszło do żadnej sprzeczki – pierwszy raz milicja nie użyła pał i gazu. Pedałów było mało, a nas jak zawsze pod 200. Z uwagi na brak intensywnych wydarzeń marsz zmarginalizowano w mediach. Realnych prowokacji ze strony milicji nie odnotowano. Podczas akcji było bardzo dużo przyśpiewek i komentarzy, w tym najbardziej wobec ochraniających pedałów za pieniądze funkcjonariuszy – w tym klasycznie „sztandar czerwony, orzeł żelazny, zabiłeś dziecko, jesteś odważny, jesteś odważny, jesteś szczęśliwy, polska milicja to s(…)y”, „milicyjna pała broni dziś pedała” i „Majcher unia i milicja to pedalska koalicja”. Pozostałe popularne to m.in. „A na drzewach obok liści będą wisieć komuniści”, „A na drzewie obok płota powiesimy palikota” czy też „bruk na rząd – rząd na bruk”.

Za rok to samo.

Zdjęcia:

http://malopolscypatrioci.org.pl/galerie/16-maja-2015-11-ty-antypedal/

http://3droga.pl/aktualnosci/krakow-marsz-w-obronie-rodziny/

http://www.gazetakrakowska.pl/artykul/3864615,marsz-rownosci-kontra-narodowcy-dwie-manifestacje-spotkaly-sie-na-rynku-nowe-zdjecia-wideo,id,t.html

http://www.dziennikpolski24.pl/artykul/3864565,krakow-parada-rownosci-i-marsz-w-obronie-rodziny-wideo-zdjecia,id,t.html

MJM87

11.11.14 Warszawa – subiektywnie i obiektywnie

Zwykły wpis

Subiektywnie

Marsz Niepodległości zbliżał się wielkimi krokami – w tym roku Kolega zaoferował wyjazd autem. Zebraliśmy się o ósmej i wyjechaliśmy w trasę – ekspresówki puste i świetnie się jechało. Po drodze dużo małych patroli milicji, które robiły, co mogły, żeby tylko kogoś zatrzymać i skontrolować, przy okazji wypisując mandat. Oprócz nowych radiowozów było też bardzo dużo drogówki w starym klimacie – czyli 40-letni otyli wieśniacy z suszarkami. Tak jak dwa lata temu przed Kielcami stała dość duża grupa milicji – na oko z kilkadziesiąt osób – w tym młodzi, starsi, cywilni, mundurowi, prewencja i drogówka. W aucie wyglądaliśmy jak trzech studentów – mimo to zostaliśmy ściągnięci na bok. Po lewej jakiś bus kibolski, po prawej auta rodzinne – wszyscy kontrolowani. Sprawdzono nam sprawność samochodu, dowody osobiste, bagażnik oraz ubrania na tylnym siedzeniu z hasłem, czy nie wieziemy jakiś materiałów pirotechnicznych. Na plus był fakt, iż kontrola potrwała nie więcej, jak 10 minut i obeszła się bez głębszych upierdliwości. Pojechaliśmy dalej i reszta trasy do Warszawy obeszła się bez kolejnych kontroli – było tylko mnóstwo drogówki na poboczach. Przed miastem dzwoniłem do znajomych – większość nie odebrała, a kilku wspomniało, że jest już nawalone oddziałów milicji z gładkolufówkami i spisują wszystkich. „Panie, chodzą tu z prewencji przy rondzie, spisują i trzepią kogo się da, mnie już spisali z kilka razy” – wspomina G. ze Straży Marszu. „Wracaliśmy ze sklepu, nie dało się nigdzie przejść – wszędzie psy z ciężkim sprzętem – musieliśmy iść na około, bo gdzieś tam podobno był squot” – wspomina D., jeden ze studentów.

Auto zostawiliśmy na sprawdzonym parkingu, wypiliśmy trochę piwa i do centrum – po drodze mijaliśmy tęczę – była obstawiona, jak na atak Bin Ladena – tak samo zresztą jak squot w rejonie ul. Marszałkowskiej. Na starcie byliśmy przed 15 – zaraz, jak się zaczynały przemówienia. W tłumie dużo młodych kibiców i patriotów, a co najważniejsze, nawalone tajniaków – klasyczne grupki po 1, 2 lub 5 osób. Pojedynczy małego wzrostu zgrywali uczestników i waflowali się w grupach – tu pomaga przy jakiejś fladze, tu sobie stoi – a tak naprawdę obczaja rejon. Dwuosobówki to był jeden mały i drugi wyższy, oboje o średnich gabarytach – ubrani jak kibole, obczajają rejon i sprzedają wiadomości przez krótkofalówkę. Pięcioosobowe grupy były średnich gabarytów, z twarzy wyglądali jak emerytowani miłośnicy wiejskich dyskotek i mieli przynajmniej jedną kobietę – makijaż lekki i w czarnych kolorach – stali w kółku, udawali uczestników i oglądali rejon – jest to tzw. grupa operacyjna.

Marsz ruszył i jak co roku na czoło zaczęły lecieć grupki młodych kibiców. Marsz bez większych problemów doszedł do mostu – po drodze mijając ciężko obstawiony przez milicję squot. Blokady milicyjnej na moście na szczęście nie było – stała zaraz za, tj. na rondzie Waszyngtona, zajmując jego większą powierzchnię i tym samym prosząc się o starcia z uczestnikami. Młode grupki podchwyciły i zaczęła się lekka zadyma – z pierwszej strony race, a z drugiej armatka, pały i odrzucane race. W stronę milicji poleciał też jeden Mołotow. Organizatorzy Marszu wyraźnie mówili, aby się tam nie pakować, to jest prowokacja i należy iść zgodnie z trasą w lewo. Marsz szedł jak należy, jednakże jak zadyma na rondzie zaczęła się przed 16, tak trwała godzinę i 45 minut – była to najdłuższa rozróba IIIRP o podtekście nacjonalistycznym. Organizatorzy zaczęli przemówienia na błoniach, w tle stały tysiące ludzi z flagami, a na prawo… młodzież kibicowska dojeżdżała się z prewencją – wszystko uspokoiło się gdzieś dopiero przed 18-stą. W kwestii zadym, to wyglądały one tak, że młodzież rzucała brukiem, petardami i racami, a za chwilę prewencja wpadała i goniła – tak w kółko. Pamiętam widok przynajmniej kilku młodzieńców, którzy stracili przytomność od gazu, byli wynoszeni za kończyny przez kolegów i gdzieś po pół minuty wracali do sprawności. Niektórym osobom podawano chusteczki do nosa, aby wytarli lepki gaz z armatki. Zadymę utrudniał fakt, iż z boku ulicy były szyny tramwajowe i dwa murki do przeskakiwania. Po godzinie 17-stej milicja zaczęła sobie pozwalać na ostrzejsze zachowania – armatka gazowa lała po tłumie, wpadały tam też granaty gazowe, był nawet moment, że prewencja przegoniła uczestników z pałami. Jak raz przywaliło gazem, to cały przedni tłum kichał, pluł i wymiotował. Organizatorzy cały czas krzyczeli, że to prowokacja, że obrywają niewinni ludzie, że na rampie jest działacz AK, że wszyscy się duszą od gazu – nic to nie dało. Mówili też, że w bijatyce biorą udział obustronnie ćwierćmózgi i nie o to chodzi w Marszu. Z milszych akcentów, to jeden z organizatorów oświadczył się dziewczynie, a w tłumie było widać wiele młodych, całujących się par.

Przed godziną 18-stą rozpoczął się koncert zespołu Irydion, zaraz potem organizator zasugerował, aby powoli rozchodzić się do domów. Rondo Waszyngtona nie było zdewastowane – przystanki, kwiatki i znaki drogowe stały na swoich miejscach – jedno, co rzucało się w oczy, to dużo kostki brukowej i żółte od gazu kałuże. Za mostem było bardzo dużo prewencji, która lubiła sobie wyczaić kogoś pojedynczego, skopać i zawinąć na komendę – można oglądać na filmikach na jutubie. Na mieście klimat spokojny – młode grupki jadły, robiły drobne zakupy i rozchodziły się do środków lokomocji. Wróciłem na mieszkanie znajomych i włączyliśmy TVN – a tam już wiadoma napinka – kibole zdewastowali miasto, ranni policjanci w szpitalu, wszystko wina faszystów z PiSu (?), czemu nie wsparto zjednoczeniowego marszu prezydenta itd. Do tego jeszcze założyciel współczesnego MW i koalicjant PISu – roman g. – jedzie po MW i PiSie – sprzedał się? W kółko może trzy krótkie sceny z zadym. Pojedliśmy, popiliśmy i nad ranem do pociągu – w środku dużo studentek i młodych patriotów. Nad ranem telefon od szefa, czy przychodzę, czy „jestem wśród dwustu zatrzymanych”. W Krakowie przed 9-tą, śniadanie na dworcu i do pracy. Dzwoniłem po paru znajomych i mówili, że po Marszu były wjazdy milicji na autokary – tak samo w Warszawie, na trasie jak i w punktach docelowych.

Obiektywnie

Jak brudasy we wcześniejszych latach jeszcze potrafili coś zrobić, to w tym roku shańbili się na całego. W Warszawie brak jakiejkolwiek akcji, squoty obstawione przez ciężkozbrojne oddziały, w Krakowie jakiś ogłoszony na ostatnią chwilę „marszyk”, kłamstwo w Internecie o rzekomym hakowaniu stron Marszu i jakiś „przemarsz” ósmego listopada, gdzie przyszło więcej milicji, a komuniści pobili się z anarchistami – żenada.

Milicja jak co roku dała po garach – na trasie kontrolowała kogo się da i zabierała gadżety – w tym patriotyczną symbolikę, którą uznano za faszystowską – np. Mieczyki Chrobrego i Falangę (sic!). Dużo grup kibicowskich wspomina mocne spóźnienia spowodowane wielokrotnymi kontrolami na trasie. „Jedna ze Śląskich grup nie dojechała na marsz – nie mieli biletów PKP i zostali usunięci przez milicję.” – wspomina M. z północy. Co śmieszne, jak milicjanci mieli odbierać na trasie środki pirotechnicze, to i tak większość z nich dojechała na Marsz i została użyta – jak wspomina M. z południa „Miałem schowane 2 petardy i 2 race – nic nie znaleźli i wszystko wniosłem na Marsz. Dwa lata temu miałem nóż wojskowy i też przeszło bez problemów. Mam też kolegę, który wwozi specyfiki liczone w gramach.”.

Bijatyki nie wyglądały tak, jak pokazano to w mediach. Zadyma trwała dwie godziny i wyszła z milicyjnej prowokacji podchwyconej przez młodych. Bijatyk międzyklubowych nie było – no chyba, że liczyć tę krótką sprzeczkę pomiędzy kilkoma osobami. Dewastacja mienia, jeżeli była, to na marginesie – nie było w tym roku zdewastowanych aut, spalonych wozów TVN, zniszczonych aut policji, spalonej tęczy i obrzuconych petardami ambasad. Nie było też jazd pomiędzy Marszem a tzw. antyfaszystami.

Milicja pokazała jak co roku ten sam poziom. Awantura z chuliganami, problem z ich wyłapaniem, pacyfikowanie osób postronnych i zwijanie pod statystyki zagubionych przechodniów – jak wspomina jeden z uczestników – „Byliśmy już przy rondzie Waszyngtona, stałem z przodu Marszu i generalnie zaczynała się zadyma pomiędzy młodymi, a milicją. Nie minęło kilka minut, jak coś mi huknęło pod nogami – grzmot, błysk… i jestem ciągnięty za nogi za kordon – oberwałem granatem hukowym, straciłem świadomość na kilka sekund i mnie zawinęli. Od razu gazem po twarzy i awantura, że dostanę za napad na funkcjonariusza – mówię, że chuja, bo nic takiego nie zrobiłem i chcę filmik – naturalnie zostałem zbutowany i dalej gazem. Krzyczę, że się duszę i będę rzygał – oni dalej swoje – zerzygałem się na nich. Rano, po 14 godzinach na komendzie, wyszedłem bez zarzutów.” – a do tego wszystkiego jeszcze wjazdy na trasie po Marszu.

Telewizja w tym roku nie dość, że nakłamała, to jeszcze wszystko pozycjonowała pod swój schemat – Marsz przeszedł, chuligani zrobili zadymę, milicjanci oberwali, chuliganów zatrzymano, wszystko wina rosnącego, PiSowskiego faszyzmu i dlaczego ludzie nie poszli w prezydenckim marszu? Do tego jeszcze fotomontaż wielotysięcznej akcji prezydenta – tak naprawdę było jak co roku, czyli przeszedł w 200 osób z polityki i służb bezpieczeństwa. Do tego jeszcze kłamstwo o 200 zatrzymanych chuliganach – jak wspomina wcześniej wymieniony zatrzymany, „Zawiniętych było nie więcej, jak 70, z czego większość pochodziła z losowej łapanki”. Jedyne, co ciekawi, to fakt, iż w tym roku TVN oddzielił chuliganów od Marszu – zostali oni pokazani jako problem tak samo dla milicji, jak i organizatorów – jak pamiętamy z zeszłych lat, cały Marsz był pokazywany jako jedne wielkie chuligaństwo.

W Marszu wzięło udział ok. 100 000 osób, w tym liczące się ekipy kibicowskie, organizacje patriotyczne, goście zza granicy i zwykli ludzie. Akcja jak najbardziej udana i za rok znowu się widzimy.

MJM

Wspomnienia rodzinne – Dziadek Władysław

Zwykły wpis

IIRP
Dziadek urodził się 06.01.1920 w święto trzech króli w opustoszałej cegielni w Sowinach – zdarzyło się to podczas wędrówki rodziców z Niemiec do Wolnej Polski. Rodzina osiedliła się w Lesznie. Matka, Maria Magdalena, pochodziła ze starej, patriotycznej rodziny – część jej członków służyła w Armii Hallera. Ojciec zaś pochodził z zamożnej rodziny rolniczej. W Wielkopolsce nie dzielono gospodarstw – zawsze dziedziczyło jedno dziecko, a reszta zdobywała wykształcenie pod zawód. Pradziadek Ludwik był wykfalifikowanym rzemieślnikiem-specjalistą od modeli do odlewnictwa. Wcześniej z poboru pruskiego trafił na front IWŚ, a po klęsce Niemiec wprost do Powstania Wielkopolskiego. Brał też udział w Wojnie Bolszewickiej.
Dziadek ukończył gimnazjum i liceum im. Komeyskiego w Lesznie. W tamtych czasach ambicją każdego młodego mężczyzny było odbycie służby Wojskowej, a dopiero później dalsze kształcenie. Dziadek wstąpił do Armii Poznań – egzamin na porucznika zdał przed generałem Władem.

WOJNA
1 września 1939 Dziadek był w Lesznie i dowodził swoim oddziałem. Twierdził, że dużo wcześniej, zanim padły pierwsze strzały na Westerplatte, wydał rozkaz strzelania do Niemców, którzy w Lesznie działali w ramach V kolumny. Władek zobaczył ich pierwsze nieprzyjazne ruchy – przemieszczanie się, obstawianie dachów itp. Wydał rozkaz ataku i drobne oddziały Niemieckie zostały powstrzymane. Niestety nie zatrzymało to nadciągającej armii – oddział pokierowano w stronę rzeki Bzura. Podczas marszu Dziadek został poważnie ranny – w wyniku bombardowania jeden z odłamków pozostał w jego kolanie, a drugi zatrzymał się w lornetce, nie docierając do nerki – przedmiot uratował mu życie. Władysław trafił do szpitala prowadzonego przez Zakonnice – gdy zbliżali się Niemcy, duchowne zakopały ich mundury i rozdały cywilne ubrania, umożliwiając tym samym ucieczkę i ominięcie niewoli. Dziadek dotarł do Leszna, gdzie okazało się, że jego ojciec Ludwik został aresztowany przez Niemców, gdyż był powstańcem Wielkopolskim. Jak wszyscy złapani Weterani Powstania, miał być rozstrzelany. Równolegle zakładem odlewniczym zaczął zarządzać przydzielony przez III Rzeszę Niemiec. Wyciągnął Dziadka Ludwika z aresztu z powodu braku tak wysoce wyspecjalizowanych specjalistów od odlewnictwa.
Rodzina została wyrzucona z mieszkania i zamieszkała w wilgotnej piwnicy pralni – łóżka sypały się od wilgoci, a familia przez całe dalsze życie chorowała na reumatyzm. Dziadek zaczął pracować jako robotnik w tym samym zakładzie odlewniczym, który wcześniej należał do jego rodziny. Ciężko pracując zdobywał fach odlewnika.
W rodzinie panował straszny głód – wydzielane przez Niemców racje żywnościowe były bardzo niewielkie, a nie istniał tak zwany „pokątny handel” (jak w Generalnej Gubernii) – Niemieccy sąsiedzi od razu by donieśli. W wyniku głodu cała rodzina po żniwach zbierała resztki kłosów z pól – babcia tłukła je w moździerzu i gotowała pewien rodzaj papki. W dalszej części okupacji rodzina przeniosła się do mieszkania w kawałku strychu kamienicy – było tam przynajmniej sucho. Poznali niemieckiego majstra – mechanika samochodowego z Bawarii –został wcielony do niemieckiego wojska i zajmował się pojazdami. Był przyjaźnie nastawiony do polskiej rodziny i w miarę możliwości pomagał, m.in. w wielkiej konspiracji pozwalał słuchać wiadomości w radiu – w trakcie okupacji Polacy pod groźbą ciężkich kar nie mieli prawa posiadać radia – można było słuchać tylko niemieckiej propagandy z głośników na ulicach. Z biegiem wojny majster został skierowany w inny rejon – prawdopodobnie na front wschodni i już więcej nie wrócił.
Wyzwolenie zapowiedziało nagłe pakowanie się i bardzo szybkie ucieczki Niemców w 1945 – tak szybkie, że aż zostawiali meble i wartościowe przedmioty. W przeciągu kilku dni wkroczyli Rosjanie – na ogół pijani, zaczepiali wszystkich i kazali pić wódkę z kanistrów na benzynę – m.in. do czego został zmuszony niepijący Dziadek – pił, bo bał się, że go zastrzelą.

PRL
Po wojnie Władysław poszedł na studia w Poznaniu – wybrał dział mechaniczny na politechnice. Udzielał się sportowo, pływał w drużynie wioślarskiej i pracował w Zakładach Cegielskiego. Pod koniec lat 40-stych pojechał do Krakowa na studia w Akademii Górniczo-Hutniczej – tutaj wybrał wydział Odlewnictwa. Po studiach pracował w PANie (Państwowa Akademia Nauk) przy dziedzinie Metalurgii jako asystent profesora. W 1959 napisał doktorat pt. „Zagadnienie wysokowytrzymałościowych stopów cynku z manganem i miedzią” u słynnego profesora Krupkowskiego. W latach 50-tych ożenił się i miał dwie córki – z 1957 i 1959. Zaczął być ceniony w swoim fachu i wyjeżdżał na różne zagraniczne konferencje. Odwiedził m.in. Francję i Hiszpanię, gdzie podczas konferencji poznano go ze słynnym Otto Skorzennym, który też pracował w branży odlewniczej. Dziadek opisał Go jako ogromnej postury bardzo miłego mężczyznę.
Po latach w IPNie okazało się, że Dziadek był inwigilowany już w czasie wyjazdu do Francji. W latach 60-tych przeniósł się do Instytutu Odlewnictwa – tam stworzył od podstaw pracownię naukową Odlewnictwa Ciśnieniowego – w tamtych czasach była to technologia pionierska. W związku z wielkimi osiągnięciami i bywaniem na konferencjach naukowych za granicą, zaczął być zapraszany jako ekspert w różnych krajach Europy Zachodniej. W międzyczasie habilitował się. W latach 60-tych zaczął mieć problemy z pracą wynikające prawdopodobnie z zazdrości innych naukowców. Mimo zaproszeń na konferencje Instytut nie chciał Go delegować ani występować o paszport służbowy. Dochodziło do tego, że na konferencjach zagranicznych Jego publikacje były drukowane – osobiście nie mógł ich wygłosić. Odmówił wstąpienia do PZPR – to było bardzo źle widziane i spowodowało, że nie chciano wystąpić o przyznanie mu tytułu profesora. Odebrano mu także pracownię w IO – przekazano ją młodemu, partyjnemu magistrowi inżynierowi, który bardzo szybko zrobił karierę w Instytucie. Dziadek się załamał.

IIIRP
Władek dalej pracował, jednakże już jako zwykły naukowiec. Napisał bardzo dużo prac. W latach 90-tych przeszedł na emeryturę. W 2002 zmarł na zawał – powodem był stres związany z wymówieniem wynajmowanego od kilkudziesięciu lat mieszkania – właściciel najprawdopodobniej zrobił to specjalnie, aby szybko pozbyć się starszego lokatora i wynajmować mieszkanie młodszym ludziom za większe pieniądze.

Cześć jego pamięci.

PRL i post-PRL subiektywnie

Zwykły wpis

Tekst pisany przez osobę urodzoną w 1957 – przed IIWŚ rodzina była pochodzenia szlacheckiego, wychowana w patriotyzmie i wykształcona – pełna oficerów i wykfalifikowanych rzemieślników. Po przegranej kampanii wrześniowej w czasach okupacji pracowali jako robotnicy. Po wojnie zrobili studia i pracowali jako naukowcy. Tekst przedstawia Polskę od lat 60-tych do współczesności widzianą oczami osoby wychowanej w PRLu.

 

Lata 60-te

            Do przedszkola nie chodziłam, bo byłam z zamożnej rodziny i czas spędziłam w domu z Mamą oraz na wyjazdach rodzinnych. Dostałam się do szkoły podstawowej – była to placówka od niedawna dostępna dla wszystkich – wcześniej była „elitarna”, czyli tylko dla partyjnych. Większość dzieci w szkole była z rodzin Milicji Obywatelskiej, Służby Bezpieczeństwa oraz dygnitarzy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. – np. koleżanka z ławki była dzieckiem pierwszego sekretarza mojego miasta – w trójkę na wakacje do sanatorium (!) jeździli tzw. „salonką”, czyli wagonem, którym przed wojną jeździli tylko prezydenci i królowie (!). Mieliśmy też trochę patologii z rejonu  – z reguły starsi o 1-2 lata, bo siedzieli za oceny – byli pchani do góry i powychodzili na ludzi – tylko pojedynczy zostali menelami.

            Nauka wbrew pozorom była prowadzona dość obiektywnie – bez poczucia cenzury i propagandy – w domu jednak trzeba było douczać się od rodziców historii – np. przemilczanych kwestii zaborów, wojny bolszewickiej, 17 września 1939, Katynia itp. Słuchaliśmy też w pełnej konspiracji radia Wolna Europa – bez zakłóceń, bo władza nie dorobiła się jeszcze sprzętu zagłuszającego. Patronką naszej szkoły była Wanda Wasilewska – komunistka i zdrajca Narodu – byliśmy mali i nie wiedzieliśmy, kim była, ale mimo to jej wygląd budził w nas strach i obrzydzenie. W szkole na stałe był gabinet lekarski i dentystyczny – mierzono nas i badano obecność ewentualnych chorób. Na bieżąco leczono nasze zęby. Mieliśmy też system nagród, tj. medali, ale one na ogół lądowały u partyjnych dzieci, które oczywiście miały najlepsze oceny.

            Panował u nas w pewnym stopniu socjalistyczny szyk – wszystko jednak na spokojnie. Choć oficjalnego przymusu nie było, 1 maja należało pójść na pochód – większość to robiła – chociażby z uwagi na darmową kiełbasę. My na pochody nie chodziliśmy – mimo faktu, iż Ojciec miał przez to problemy w pracy. Na trybunach siedziały ważne figury PRLu – z pierwszym sekretarzem miasta na czele. 3 maja jako święto nie istniał – trzeba było iść do szkoły – nieobecność byłaby bardzo źle widziana i nikt nawet nie próbował. Raz na jakiś czas musieliśmy iść na tzw. „czyny społeczne” – czyli np. zasadzić drzewka naokoło szkoły. Przyjeżdżali do nas też ważni obcokrajowcy – m.in. szach Iranu Reza Pahlawi – musieliśmy stać ubrani w szkolnych mundurkach i machać chorągiewkami w stronę samochodu. Każdy z nas musiał należeć do programu „Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej” – miałam wybrane losowo dziecko z ZSRR i musiałam do niego pisać regularnie listy, naturalnie w języku rosyjskim – w szkole był on najważniejszy zaraz po polskim. Innych języków, takich jak angielski czy niemiecki, nie mieliśmy. Jakby nie patrzeć, donosów, terroru milicji, i problemów ekonomicznych jeszcze nie było.

            W okolicy dało się czuć atmosferę jeszcze sprzed wojny. Ludzie chodzili ładnie ubrani – kobiety w szytych na miarę kompletach – w lecie w kapeluszach i białych rękawiczkach. Mężczyźni byli eleganccy i schludni. Popularnym było chodzić na majówki. W rejonie dużo matek nie pracowało – dzieci spokojnie pod ich okiem mogły bawić się na ulicy. Auta stały może 2-3 i przejeżdżało jedno na kilka dni – najpierw były to mikrusy z plastiku i dykty, a potem syrenki. Nie brakowało pieniędzy – ustawione rodziny miały swoje sprzątaczki. Wczasy były bardzo tanie i popularne. Każda rodzina miała prawo do wczasów z „Funduszu Wczasów Pracowniczych (FWP)”. Wyjeżdżało się na ogół do przejętych przez PRL przedwojennych posiadłości. Partyjni mieli z przydziału i nieco lepsze wyjazdy – np. do sanatoriów leczniczych dla całej rodziny – w tym najlepsze pozycje z FWP. Gałąź hotelarstwa była rozwinięta. W okresie wakacji dzieci mogły wyjeżdżać na kolonie – były bardzo tanie i w dobrych warunkach. Prawie każde dziecko wyjeżdżało na wakacje. Istniało też finansowane przez państwo ZHP, które organizowało czas dzieciom, w tym świetne obozy.

W rejonie było dużo sklepików prowadzonych przez przedwojenne rodziny – można było kupić dobre i tanie, prawdziwe produkty domowej roboty – pieczywo, ser, kiszoną kapustę, landrynki, drożdże, śmietanę etc. Mieliśmy też tanich i jakościowych szewców, krawców itp. – produkty były dobre i starczały na całe życie. Były też sklepiki tzw. „za żółtymi firankami” – tylko dla partyjnych – wchodziło się na legitymację i miało dostęp do dobrych rzeczy.

Istniał problem mieszkaniowy, gdyż władza ludowa dawała przydziały na poszczególne pokoje w mieszkaniu różnym rodzinom – byli to repatrianci z kresów, chłopi szukający pracy w mieście i ludzie z totalnie zniszczonych miast, takich jak np. Warszawa. W mieszkaniach takich było ciasno i zdarzały się kłótnie o kuchnie, łazienkę itp. Władza lubiła rozdzielać ludzi do prywatnych mieszkań arystokratycznych.

Na msze chodzili prawie wszyscy. W ramach szkoły było to zabronione, więc często wychowawczynie na koloniach wpisywały „zwiedzanie kościoła” i po prostu szło się na mszę. Część partyjnych, mimo oficjalnego ateizmu, chrzciła swoje dzieci i chodziła na msze – oczywiście w dalszych rejonach. Większość milicjantów, partyjnych i SBków jednak nie chodziła do kościoła – śluby mieli tylko cywilne, a dzieci nieochrzczone.

W naszej kamienicy do jednego mieszkania wprowadził się UBek – było to tzw. tajne mieszkanie kontaktowe. Po ubiorze i zachowaniu wszyscy wiedzieliśmy, kim jest. Do mieszkania raz na jakiś czas przychodziły różne osoby – m.in. młodzi, prostytutki, kelnerzy, barmani, taksówkarze i szatniarze – byli to idealni informatorzy – w swoich zawodach często mieli styk z poufnymi informacjami dotyczącymi obserwowanych osób. Po latach dowiedziałam się, że UBek miał rodzinę – jego syn w latach 90-tych sprzedawał warzywa w naszej dzielnicy.

W kraju istniało też ZOMO i ORMO.  ZOMO to były oddziały złożone z prostych osób, które fanatycznie wykonywały bezwzględne rozkazy – chociażby pałowanie, strzelanie oraz wspomaganie i wyręczanie milicji. ZOMOwcy często byli pod wpływem alkoholu. ORMO sprowadzało się raczej do kapowania. Oba typy oddziałów formalnie istniały dla dobra ludu.

            Pod koniec lat 60-tych pojawiły się pierwsze telewizory – mało kto je miał i nie jest mi wiadome, jak je zdobywano. Ludzie byli wtedy jeszcze na tyle mili, że rodzina posiadająca telewizor, zapraszała sąsiadów na oglądanie ważnych programów – np. bardzo rzadko emitowanych filmów. Kojarzę np. oglądany u sąsiadów bardzo stary serial pt. „Ivanhoe”. Generalnie w telewizji nie leciało nic ciekawego – programy były bardzo krótkie. Telewizor kupiliśmy dopiero w połowie lat 70-tych – ojciec, uważał, że to zbytek, bo leciały w nim same kłamstwa i PRLowska propaganda. U nas w domu panował kult książki – mieliśmy wielotysięczną bibliotekę.

            Dużo ludzi starało się nadrobić stracone 6 lat wojny – kończyli studia, chodzili na potańcówki – panowała swego rodzaju radość społeczna. W każdej kategorii życia starano się nadrobić utracony czas.

 

Poważne problemy zaczęły się dopiero pod koniec lat 60-tych i przeszły przez całe 70-te.

 

Koniec 60-tych i lata 70-te

            Pierwszą głośną akcją było zablokowanie w 1968 roku przez władzę przedstawienia Dziadów w Warszawie pod pretekstem naruszania stosunków polsko-radzieckich – wyszły z tego bunty studenckie. Wszystko było wyciszone albo przekłamane przez media – my mieliśmy skrawki informacji otrzymywane od znajomych i z radia Wolna Europa. Były też pierwsze protesty robotników w fabrykach – poszło o beznadziejne warunki – m.in. ciężką pracę i brak wkładki mięsnej w posiłkach. Bunty zostały stłumione przez milicję. Było dużo ścieżek zdrowia, czyli pałowania biegnących w sznurku ludzi. Część robotników zginęła pod ostrzałem. Wszystko w mediach oczywiście było cenzurowane. Mowa tu oczywiście o Radomiu i Grudniu’1970.

            Pojawiły się też problemy ekonomiczne. Zaczęło wszystkiego brakować, w tym i pieniędzy i produktów. Poznikały małe, prywatne, przedwojenne sklepiki. Do sklepów ustawiały się długie kolejki – niektóre od piątej rano – jak ktoś nie przyszedł wcześniej, to mu nie starczyło. Władza wypuściła kartki na żywność – niewiele to dało, bo wszystkiego i tak cały czas brakowało. Sklepy robiły się coraz bardziej puste. Kartki na samochody były losowane albo wydzielane – nie pamiętam dokładnie. Rodzice, mimo dobrej pracy, mieli coraz więcej problemów z utrzymaniem rodziny. Dużo rzeczy załatwiało się od kacyków. Władza rozporządziła też spółdzielnie mieszkaniowe, gdzie można było odkładać na nieruchomość – w pierwszej kolejności mieszkania dostawali oczywiście partyjni, którzy przekupili któregoś z urzędników. Łapówkarstwo stało się powszechne.

            Dużo produktów trzeba było kupować od „koników”, czyli panów, którzy po znajomości załatwili sobie produkty i odsprzedawali je po zawyżonych cenach. Typowym produktem od konika były dolary i bilety. Duża część z nich założyła kantory w latach 90-tych. Powstały też sklepy Peweks i Baltona – można było tam kupować towary zachodnie – oczywiście za dolary, centy i ich polskie zamienniki, czyli bony. Górnicy i partyjni cały czas mieli sklepy, gdzie kupowali produkty – od żywności po AGD.

            Na ulicach pojawiło się bardzo dużo patroli milicji. Raz na jakiś czas funkcjonariusz zaczepiał – pytał  o dokumenty i cel przechadzki. Często zdarzały się kontrole ze strony młodych milicjantów do młodych panienek – wszystko jeszcze spokojnie. Czymś normalnym stały się też wizyty SBków – byli to panowie, którzy w eleganckich, zagranicznych ubraniach, próbowali nagadywać różne osoby i wkręcać się w towarzystwa. Chodziło oczywiście o wyciąganie informacji i zakładanie podsłuchów.

W pracy zaczęto wprowadzać wolne soboty – najpierw co drugą, a potem już wszystkie. Z drugiej jednak strony, ewidentnie na przekór Kościołowi, w niedzielę często organizowano obowiązkowe czyny partyjne, a w godzinach mszy dla dzieci leciały programy typu Teleranek – wszystko, żeby odwrócić ludzi od tej instytucji. Obecność na czynach, w tym pochodach, była od zawsze obowiązkowa, ale w latach 70-tych władza zaczęła bardziej przykładać do tego uwagę.

            Władza posiadała już technologię zagłuszania fal radiowych, tak więc ciężko było słuchać Radio Wolna Europa. W Krakowie sprzęt zainstalowano na dachu Instytutu Nafty przy ulicy Lubicz. Dobrze słychać było tylko przy mocno pochmurnej pogodzie.

            Władza próbowała zamortyzować kryzys ekonomiczny – zaciągnięto zagraniczne kredyty, za które budowano drogi i zakłady pracy – m.in. Hutę Katowice i „autostradę” Katowice-Warszawa. Drogi bardzo szybko uległy zniszczeniu – budowlańcy oszukiwali – kradli i odsprzedawali dobre materiały, podkładając te gorszej jakości. Huty postawiono na starych, sowieckich technologiach – były nierentowne i truły ogromne obszary Polski – nie zastosowano w nich potrzebnych filtrów. Droga Katowice-Warszawa – tzw. „gierkówka” –  była jednym wielkim bublem – naprawiamy ją do dzisiaj.

            Czymś normalnym stało się w społeczeństwie donosicielstwo – bardzo dużo osób podpisywało lojalki i kapowało – wszystko, aby awansować, robić tzw. „karierę” lub otrzymać paszport.

 

Lata 80-te

            W kraju dalej brakowało produktów, wszystko było na kartki, panowała inwigilacja i szalała korupcja. Ludzie coraz bardziej rozumieli, że system jest oszukany i zaczyna się sypać. W 1978 wybrano Polaka na Papieża – sprawa mocno zjednoczyła ludzi – zaczęliśmy czuć, że nie jesteśmy sami. Zaczęliśmy też myśleć o innych krajach. Moment wyboru zapamiętałam jako cichy, deszczowy wieczór w Warszawie – nagle zaczęły bić dzwony kościelne, a później ulicą Krakowskie Przedmieście przebiegł jakiś człowiek krzycząc, że Polak został Papieżem. To był dla nas szok.

            W 1981 Solidarność na chwilę stała się legalna, ale wszystko przekreślił stan wojenny. Była to największa zbrodnia w społeczeństwo PRLu – wojciech jaruzelski sam najechał własny kraj i ogłosił stan wojenny. Wyłączono telefony i wprowadzono godzinę milicyjną, w tym zakaz chodzenia w nocy. Aby wyjechać do innego miasta, trzeba było mieć przepustkę – tak samo na nocne dojście do pracy. Wszystko stanęło w miejscu – nauka, gospodarka, ruchy wolnościowe itp. Opozycjonistom ciężko było znaleźć pracę. Czymś normalnym była powszechna inwigilacja ze strony milicji, do tego patrole wojska. Aresztowano i internowano mnóstwo działaczy – byli to różni ludzie – robotnicy, studenci, pracownicy naukowi, nauczyciele akademiccy, działacze solidarności itp. Większość trzymano w więzieniach, a że brakowało miejsc, to część w dobrze ogrodzonych ośrodkach wypoczynku. W ciągu kilku lat zaczęto ich powoli wypuszczać. Mieli poważne problemy ze znalezieniem pracy i kończeniem studiów – podobnie ich rodziny – do tego wszystkiego jeszcze regularne wizyty milicji. Część dostała dość łatwo paszporty – tzw. „w jedną stronę” – władza chciała im ułatwić wyjazd, żeby nie mieć już z nimi problemu.

W czasach PRL osoba, która chciała otrzymać paszport, musiała złożyć na milicji szczegółowy wniosek – w tym opis wszystkich krewnych i znajomych za granicą. Czymś normalny była rozmowa z pracownikiem wydziału paszportowego. Paszport wydawany był tylko na czas wyjazdu – po powrocie trzeba go było natychmiast złożyć w izbie paszportowej. W 1985 wyjechałam wraz z pielgrzymką do Włoch. Spotkałam się z Papieżem w jego kaplicy i bibliotece. W Domu Pielgrzyma przy Via Cassia obejrzałam po raz pierwszy w życiu zakazany film dokumentalny, który nakręcili Niemcy, gdy odkopywali naszych w Katyniu. Podczas powrotu do Polski graniczni strasznie trzepali – chodziło oczywiście o zakazane ulotki i książki – u mnie znaleźli jedną o Fatimie. Została mi ona zabrana i zostałam wezwana na milicję, gdzie musiałam się tłumaczyć.

 

            W 1986 wyjechałam pracować do Anglii. To, co mnie najbardziej zdziwiło, to wcale nie pełne wszystkiego sklepy, ale powszechna radość – u nas bieda i strach, a u nich muzyka, kolorowe ubrania, makijaże, samochody – słowem szalone lata 80-te. W TV obejrzałam Obcego 1 i tak się przestraszyłam, że dziękowałam za istnienie przerw reklamowych. W Polsce kino było mocno zacofane i zagraniczne produkcje robiły wrażenie. Obejżałam też horror-thriller pt. „Autostopowicz” oraz antywojenny klasyk pt. „Łowca Jeleni” – ten ostatni był w PRLu naturalnie zabroniony. Czytałam też zakazane wydawnictwa – m.in. książkę Józefa ŚwiatłyUBeka, który zrozumiawszy podłość swojej pracy uciekł za granicę i głosił smutną prawdę o PRLu. Tym razem jednak nic nie przemycałam do Polski. W kwietniu, podczas mojego pobytu w GB, doszło do katastrofy w Czarnobylu. W Polsce była piękna pogoda i ludzie masowo wychodzili na majówki – akurat w dni największego opadu radioaktywnego. W TVP przez pierwsze dwa dni nic nie powiedziano – tylko rzecznik rządu jerzy urban kłamał w żywe oczy, że to plotki i nieprawda. Próbowałam się dodzwonić do rodziny, jednak wszystkie linie do PRL były celowo zablokowane przez władzę. Dopiero na trzeci dzień Polacy dowiedzieli się o katastrofie i zaczęli pić sugerowaną jodynę, która miała przyblokować chłonięcie radiacji przez tarczycę – za późno o dwa dni. Obecnie uważa się, że nagły wzrost chorób był spowodowany przez tamte kłamstwa i brak odpowiedniej informacji oraz ochrony ludzi – nikt nie powinien był wtedy wychodzić z domu.

            Podczas wizyt Papieża w Polsce SB i milicja próbowała nakłaniać organizatorów, aby nawiązali współpracę i podawali, co mówią zagraniczni turyści oraz lokalni działacze. Moja siostra została wolontariuszką – znała dobrze angielski i miała zajmować się zagranicznymi turystami. Dostała wezwanie do głównej komendy milicji na Mogilskiej, gdzie była zastraszana konsekwencjami. Współpracy nie podpisała, ale zrezygnowała z wolontariatu – inaczej miałaby spore problemy ze studiami i pracą.

            Pod koniec lat 80-tych wszystko zaczęło się kształtować w stronę porozumienia, które zakończyło się tzw. okrągłym stołem. Ludzie byli w euforii, ale dzisiaj już wiemy, że był to największy przekręt PRL – realna władza została rozdzielona pomiędzy starą komunę a posprzedawanych i podstawionych działaczy opozycji.

 

Lata 90-te

            W kraju panował wielki bałagan, ale my o tym nie wiedzieliśmy. Można było np. wykupywać narodowy majątek – większość poszła w ręce SBcji i ludzi z „układu” – np. mieszkanie za pieniądze o wartości przeciętnej wypłaty. Układ Okrągłego Stołu z Magdalenki rozdzielał co się dało do swoich ludzi. Dawni partyjni uwłaszczali się w zakładach pracy na różny sposób i powstawały różne dziwne spółki.

            Szkoły stały się bardziej obiektywne – w szczególności nauka historii – uczono o zaborach, wojnie bolszewickiej, 17 września, Katyniu itp. Wcześniej wszystko było zabronione. Historię Katynia znałam głównie dlatego, iż brat dziadka zginął w Charkowie. W 1991 nastąpił rozpad ZSRR – wiele republik odzyskało swoją tożsamość narodową. Rosja wróciła na mapy i nastąpiła w niej pewna pozytywna zmiana edukacji – zapowiadało się na powrót do kultury europejskiej, do której wszyscy należeliśmy przed sowiecką okupacją.

            Skończyła się powszechna inwigilacja i prześladowania za poglądy. W utajnieniuniszczono archiwa SB i WSI – palono je jak w filmie „Psy”. Ocalało niewiele dokumentów – ich analizą zajmuje się obecnie IPN. Istnieją worki pociętych dokumentów, których składanie zajmie dziesiątki lat. W późniejszych latach sprawdziłam kartoteki mojej rodziny i byli czyści.

Wojsko Rosyjskie opuściło Polskę – czyli okupanci od 1945 stracili siłę wpływu. Bo jak inaczej można nazwać stacjonowanie obcego wojska na ogromnych obszarach bez kontroli ze strony lokalnego rządu? Pozostało jednak dużo agentury, o czym do dziś nie mówi się dużo – szczególnie w mediach.

Pod koniec lat 80-tych zaczęły się pojawiać w TV zagraniczne seriale – Niewolnica Isaura, Dynastia i Dallas. Cała Polska siadała do telewizorów – na ulicach pustki. W latach 90-tych czymś normalnym był napływ mediów z zachodu – zostaliśmy tak jakby informacyjnie zaatakowani. Wszystko, co zagraniczne, wydawało się cudowne – szczególnie, że kontrastowało z naszą dotychczasową szarzyzną. Byliśmy doskonałymi odbiorcami różnego rodzaju kitu – np. haseł „margaryna lepsza niż masło” czy „ciotka z ameryki przywiozła proszek X”. Pod koniec lat 90-tych powszechne były tzw. „głupawki dla ludu” – czyli proste programy rozrywkowe – np. do „Koła Fortuny” siadały całe rodziny. Czymś normalnym były też coraz głupsze kreskówki i agresywne kulturowo i epatujące seksem gazety dla nastolatków. Kultura wyraźnie odchodziła od najważniejszych kwestii, takich jak historia, patriotyzm, rodzina i tożsamość Narodowa.

            Nauka i praca powoli się rozwijały  – wszystko szło tak jakby w dobrą stronę. Zaczęto budować bardzo dużo budynków mieszkalnych. Panował jednak bałagan i budowano niechlujnie. Na początku lat 90-tych wróciły drobne sklepy, hotele i szeroko pojęty prywatny biznes. Zlikwidowano Peweksy i Daltony, bo nie były już potrzebne. Był moment, że przeciętna pensja rzeczywiście wystarczała na przyzwoite życie. Mieliśmy czas i pieniądze, więc ojciec odnowił kontakt z daleką rodziną – jeździliśmy do nich na wakacje. Mielno, do którego wiele lat jeździliśmy, stało się elegancką miejscowością turystyczną – powstawały hotele i pensjonaty – my oczywiście odpoczywaliśmy oszczędnie – sami gotowaliśmy i wynajmowaliśmy tanie, prywatne kwatery u lokalnego gospodarza. Na początku lat 90-tych pojawiły się pierwsze PC-komputery – a pod koniec telefony komórkowe. We wcześniejszych latach komputer to był duży, uczelniany budynek – np. w Krakowie na AGH był to cyfronet. Telefony były rzadkością i stacjonarne o starych technikach połączeń – tylko na przydział, po wielkich staraniach.

            Czymś normalnym były niestety liczne nadużycia gospodarcze. Kraj wkroczył w agresywny kapitalizm, a ludzie i prawo nie byli jeszcze na to gotowi. Oszustwa stały się powszechne. Afery, które kojarzę, to np. Art B, kasy pożyczkowe, piramidy finansowe czy wpłaty na auta w salonach. Art. B zbiło fortunę formalnie na handlu, a praktycznie oprocentowywaniu tej samej kwoty w różnych bankach – oszustwo działało, gdyż przy ówczesnej technologii banki miały opóźnienia w wymianie informacji. Kasy pożyczkowe często okazywały się oszustwem – właściciel obiecywał wielkie zyski, ludzie inwestowali majątki, a on znikał z fortuną. Piramida finansowa polega na zbieraniu pieniędzy na oszukane inwestycje, wyprowadzaniu tych pieniędzy dla kierownictwa i motywowaniu do znalezienia kolejnych inwestorów. Niektórzy dilerzy aut stawiali sklepy z pięknymi, zagranicznymi autami, zbierali wpłaty od klientów i… ze wszystkim znikali.

W społeczeństwie rozwinęła się grupa nowobogackich – byli to ludzie, którzy dosłownie zaczynali biznes „handlem na łóżku polowym”, a dorobili się poważnej firmy i dużego majątku. Mimo bogactwa takie osoby nadal prezentowały wyuczoną w młodości prymitywną kulturę, do tego dochodziła wynikająca z przepychu bezczelność – tzw. „buractwo”.

Pod koniec lat 90-tych nagle dużo firm zaczęło upadać. Było to prawdopodobnie zaplanowane działanie ze strony zagranicznych inwestorów – likwidowali naszą gospodarkę, abyśmy musieli kupować w ich korporacjach. Przykładowo upadła fabryka papieru w Kwidzyniu i musimy kupować za granicą – nawet do produkcji naszych banknotów. Zrozumieliśmy wtedy, że wyprzedano nasz narodowy majątek i sprawy nie mają się dobrze. Czymś normalnym stała się też biurokracja i korupcja – skorumpowani urzędnicy potrafili legalnie wyniszczać konkurencję swoich mocodawców. W sejmie szalały afery – słynne sprawy SLD i Samoobrony.

 

Od 2000 do dziś

Ludzie zaczęli rozumieć, jak zostali oszukani przez Układ Okrągłego Stołu w Magdalence. Wielu zorientowało się, że tzw. opozycjoniści, którzy doszli do władzy, byli albo wcześniej podstawieni przez PRLowskie władze, albo się z nimi dogadali. Zdajemy sobie tez sprawę, że pewna część polityków z okrągłego stołu weszła do polityki i do dziś pozostała z czystymi rękoma – nie zhańbiła się żadnymi układami z dawnymi służbami PRL – oni nawet nie wiedzieli, że w tamtym czasie dochodziło do takich przekrętów.

Po 2000 zaczęło wszystko drożeć – szczególnie rachunki za gaz, prąd i utrzymanie mieszkania. Coraz większa część wypłaty zaczęła iść stricte na utrzymanie – fala drożenia trwa do dzisiaj. Z każdym rokiem pogłębiało się bezrobocie. Miliony, w większości młodych ludzi, powyjeżdżało do pracy za granicę – szczególnie po 2004, gdzie Wielka Brytania otwarła dla nas swoje granice. Zaczęło się rodzić coraz mniej dzieci – dużo Polaków przychodzi na świat np. w Wielkiej Brytanii – prawdopodobnie już tam zostaną i zasilą tamtejszą gospodarkę. Co za tym idzie, pojawiła się groźba braku pieniędzy na emerytury w bliskiej przyszłości, szczególnie, że ZUS nie ma zasobów finansowych, które gromadzili przyszli emeryci, a w kraju na dodatek brakuje młodych pracowników. Kolejnym problemem jest bardzo słaba armia, niskie morale społeczne i brak młodych ludzi potrzebnych do obrony.

Obecnie Polska jest zagrożona ze strony Rosji, gdyż wraca idea ZSRR i to się już dzieje – np. Krym i wstępne sankcje dla krajów bałtyckich. Prezydent LK dużo wcześniej (Gruzja) przewidział tę sytuację i chciał jej zapobiec, ale niestety zginął.

Cały czas trwa wyprzedaż resztek majątku narodowego – ziemi oraz złóż gazu łupkowego, miedzi,  złota itp. Jesteśmy uzależnieni od obcych źródeł energii, a nasza armia jest słaba. Jest też  ogromna ilość afer w kręgach władzy – wszystko wyciszane przez sprzyjające media, w których rządzą resortowe dzieci.

Po 2000 roku w Krakowie było bardzo dużo afer przejęcia kamienic przez różnej narodowości „spadkobierców”. Nowi właściciele pojawiali się znikąd z różnymi dziwnymi testamentami lub dokumentami poświadczającymi pokrewieństwo z właścicielami, którzy zginęli podczas IIWŚ. Było wiele takich spraw – znam jedną osobiście, gdzie wykazano kłamstwo pseudo-spadkobierców, ale sąd umorzył sprawę z powodu braku dowodów (!). Tego rodzaju przekrętów było więcej, nawet w mojej kamienicy, gdzie na szczęście miałam własnościowe mieszkanie, ujawnili się „właściciele” i udało im się w nieprawdopodobny sposób przejąć parę mieszkań.

W społeczeństwie zaczął budzić się patriotyzm i poczucie tożsamości narodowej. Widać, co porobiło się w krajach, które podjęły politykę multi-kulti czy gender i aprobują różne zboczenia. Obecne władze zaczynają się radośnie zachłystywać tymi „ideami” – wszystko wspiera grupa określana jako „lemingi” – w większości młodzi, ustawieni przez bogactwo rodziców i ogłupieni przez media. Całe szczęście, że jest część społeczeństwa, która sprzeciwia się temu w różny sposób – manifestacje, apele, pikiety itp. Wiele osób, w tym syn, od lat aktywnie bierze w tym udział – protesty przeciwko marszom równości, działalność w lokalnych organizacjach, 11.11 itp. – bardzo mnie to cieszy.

Kraków’2014 – sprzeciw wobec marszu równości

Zwykły wpis

Jak co roku był marsz pedałów i jak zawsze młodzież osiedlowo-patriotyczna zebrała się na protesty. 10:45 pod Barbakanem odbyła się zbiórka Małopolskich Patriotów – około 50 osób. 11:00 z rynku ruszał marsz Narodowego Odrodzenia Polski – na start tak z 200 osób – w większość młodzi, w tym kilka grupek z tematu. Pochód ruszył przez ul. Grodzką ku placu Wolnica, gdzie zbierali się dewianci. Dość szybko liczba uczestników podskoczyła do ok. 350. Skandowano klasyczne hasła – m.in. „Bóg, Honor i Ojczyzna!”, „Nadchodzą, nadchodzą – Nacjonaliści!” oraz „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści!” – a w temacie wydarzeń –, „Miasto Kraka – wolne od lewaka!”, „Majcher, unia i milicja – to pedalska koalicja!” oraz „Każdy to powie – nie chcemy gejów w Krakowie!”. Podczas trasy na ul. Krakowskiej było trochę utrudnień związanych z przepuszczaniem tramwajów – może były to milicyjne złośliwości, a może czysta logistyka – w każdym razie obeszło się bez żadnych większych problemów ze strony zbrojnych czy tajniaków.

Marsz doszedł do placu Wolnica, gdzie pedałów było… nie więcej jak 50. Do protestujących dołączyły osoby z ONR/MW, świeżo przybyłe ze swojej konferencji. Tajniacy w przeciwieństwie do zeszłego roku nie stali już za plecami pod ścianą, tylko w małej grupce z boku pochodu. Przed 12 marsz został oficjalnie rozwiązany – większość osób poszła na rynek ku części nieoficjalnej, czyli zbiórce kibiców o 12:30. W okolicach 12:30 milicja zaczęła szczegółowo kontrolować osoby, które kręciły się przy ul. Grodzkiej i wyglądały na młodych nacjonalistów lub kibiców. Na rynku powoli zbierali się kibice – raczej w małych grupkach i rozsiani po całej płycie. Gdzieś przed 13 dało się słyszeć bębny i widzieć nadciągający tęczowy kordon. 13:15 pedały, pod ciężką i upierdliwą osłoną milicji, zaczęły wchodzić na rynek – na oko 100 osób. Ni stąd, nie z owąd, zleciała się chmara młodych protestujących – tak pod 500 osób – i zaczęła donośnie przeszkadzać pedałom przy przemarszu – wyzwiska, przyśpiewki itp. Generalnie zaczął się klimat trochę jak w 2007,  2008 czy innych dobrych latach. Milicja zaczęła obstawiać kordonem otoczenie placu Szczepańskiego – punktu docelowego pedałów – jednakże większość osób i tak zdążyła przebiec. Przy plantach młodzież przyblokowała się na kordonie – zaczęły się znowu przyśpiewki i symbolicznie poleciało trochę przedmiotów. Po czasie z drugiej strony wbiegł drugi kordon i też zaczął blokować. Pedały kończyły powoli swój występ – na placu Szczepańskim tańczyły lesbijki itp. Skończyli i zwijali się przez miasto pojedynczymi grupkami – spryciarze pochowali barwy po torbach i mimo podjazdów ciężko było coś wyhaczyć. W tym momencie wydarzenie w zasadzie się skończyło. Do zobaczenia za rok na kolejnej, corocznej mobilizacji.